Szwaja, Monika „Klub mało używanych dziewic” (recenzje)
CZY WYKSZTAŁCENIE WYSTARCZY?
Jeżeli poszukujesz doskonałej lektury do poduszki, do parku lub na plażę, zdobądź “Klub mało używanych dziewic” lub “Dziewice, do boju!” – którąś z dwóch części trylogii Moniki Szwai. Obie książki czyta się wspaniale: szybko i na dodatek nie trzeba pobudzać zbyt dużej ilości szarych komórek. Nie trzeba mimo tego, że autorka popisuję się nieraz erudycją, głównie w zakresie robienia drinków czy sadzenia kwiatów. Jednakże brak konkretnej wiedzy na te tematy, czytelnik spokojnie może zastąpić wyobraźnią. Czy to wszystko wystarczy, by uznać książki Szwai za wartościową i godną polecenia literaturę?
Piszę tę recenzję jako dwudziestolatka, zdobywająca wyższe wykształcenie, z feministycznymi poglądami, o umiarkowanym optymizmie. Więc po kolei: pochłaniając kolejne rozdziały, ze zdziwieniem przekonywałam się jak podobne do mnie są bohaterki, będące przecież w okolicach czterdziestki, więc dwadzieścia lat starsze. A jednak mają podobne problemy, z bardzo podobych rzeczy się cieszą. Są wrażliwe, pełne energii, chcą pomagać innym i zmieniać świat. Miewają też gorsze dni i depresje. Poza tym wszystkie są wykształcone i aż trzy z nich (na cztery) robią to, co lubią, co sprawia im satysfakcję: Agnieszka jest nauczycielką historii i dyrektorką prywatnego, elitarnego liceum, Michalina projektuje wspaniałe ogrody, Alina pracuje jako “ciocia chorych dzieci” najpierw w państwowym szpitalu, a potem prywatnej klinice. Czwarta “mało używana dziewica” – Marcela spędza czas w domu z małą córeczką Krzysią, pielęgnując bałagan wokół siebie i depresję w sobie. Jednak w odpowiednim momencie znajduje się mężczyzna, który budzi w niej chęci do życia oraz odrobinę pogody ducha. Ale nie tylko najnieszczęśliwsza Marcela odnajduje miłość na kartach powieści! Michalina wiąże się z doktorem Wrońskim, Agnieszka z notariuszem Brańskim, a Alina z ojcem jednej ze swoich pacjentek. Myślę, że trochę tu za dużo szczęśliwych rozwiązań, przesłodkich happy endów, cudownych zbiegów okoliczności. Niestety na co dzień nikt nie wykłada zbyt chętnie pieniędzy na interesy obcych ludzi tak, jak zrobił to Jerzy Brański dla Agnieszki. Służba zdrowia i policja (wypadek Marceli i Firleja) funkcjonują nieco mniej sprawnie niż u Szwai. A przecież jej książki to powieści realistyczne – wskazują na to chociażby bardzo szczegółowe opisy Krakowa, Szczecina, Irlandii.
Z feministycznego punktu widzenia, cieszy fakt, że bohaterki książek są wykształcone. Ale jeszcze pozytywniejszą rzeczą jest to, że są zaradne życiowo, niezależne – rozwiązują przeróżne problemy i uciekają się nieraz do nietypowych rozwiązań (aby przeprowadzić panią Różę z trzeciego piętra na parter, Agnieszka zaangażowała zupełnie obcych ludzi; aby uszczęśliwić Agnieszkę, przyjaciółki sprowadziły do Szczecina Andrzeja Pawłowskiego – znawcę literatury z Uniwersytetu Śląskiego, którego utożsamiły z Jędrkiem Pawełko – wyimaginowanym partnerem Agnieszki). W dodatku we wszystkich działaniach są solidarne – dobro i szczęście każdej spośród nich jest najważniejsze, dlatego służą sobie wzajemnie pomocą i zawsze znajdują dla siebie czas. Twórczyni czterech “dziewic” zarzucam jednak małą różnorodność postaci. Zdaje się, że poza oczywistymi różnicami w życiorysach oraz wykonywanym zawodem, kobiety są do siebie bardzo, bardzo podobne: wszystkie myślą i mówią w ten sam sposób – w schematyczny sposób, łatwy do przewidzenia, dlatego powieści Szwai raczej nie trzymają w napięciu, nie są zaskakujące czy intrygujące. Język natomiast momentami jest przesadnie stylizowany na młodzieżowy czy ekstrawagancki.
I jeszcze jedno: na okładkach powieści “Klub mało używanych dziewic” i “Dziewice, do boju!” jest napisane, że twórczość Szwai to swoisty lek antydepresyjny. Nie do końca się zgadzam. Myślę, że sukcesy bohaterek i ich życiowe szczęście wywołają uśmiech jedynie u optymistów lub mało wnikliwych czytelników. Ci, którzy należą do grona realistów lub, co gorsza, pesymistów, znajdują się na życiowym zakręcie lub od lat cierpią na depresję, niech dobrze się zastanowią zanim sięgną po prozę Moniki Szwai – zwłaszcza jeżeli są prawdziwymi miłośnikami literatury i żadnej książki nie traktują po macoszemu. Może się bowiem okazać, że na pozór lekka, łatwa i przyjemna lektura dostarczy frustracji lub je pogłębi. A byłaby to z pewnością ostatnia rzecz, której chciałaby autorka.
Na koniec dodam, że nie zamierzam sięgać po ostatnią część trylogii Szwai. Dwa tomy przygód czterech “dziewic” zupełnie mi wystarczą. Myślę jednak, że ekranizacja książek “Klub mało używanych dziewic” oraz “Dziewice, do boju!” – stworzenie “Lejdis” w średnim wieku i z pewnym bagażem doświadczeń – byłoby strzałem w dziesiątkę.
Ola Jaryńska, DKK Olsztyn