Anne Enright „Tajemnicę rodu Hegartych”

Anne Enright za „Tajemnicę rodu Hegartych” otrzymała w 2007 roku Nagrodę Brookera. I być może mam upośledzoną wrażliwość literacką, ale kompletnie nie wiem, za co.

               Powieść ta to historia wielodzietnej rodziny Hegartych, widziana oczami jednej z dorosłych już córek, Veronica (narracja pierwszoosobowa). To strzępy wspomnień, które, jak mgławica wokół powstającej gwiazdy, skupiają się wokół pogrzebu brata, Liama. Popełnił on bowiem samobójstwo, a narratorce wydaje się, że zna powód. Ma nim być mroczne wydarzenie sprzed lat…

                Słowo „historia” zostało użyte trochę na wyrost. Historia powinna mieć bowiem początek, chronologiczne (choć możliwe jest przeplatanie retrospekcjami) rozwinięcie i zakończenie. Tymczasem tu można wyróżnić tylko ostatni z tych elementów. Pozostałe mieszają się, przeplatają, przeskakujemy od przygotowań do pogrzebu do dni po nim, potem do czasów dzieciństwa i znowu do przygotowań. Poskładanie tego w jako taki ciąg przyczynowo – skutkowy zajęło mi sporo czasu. Ja wiem, że dla nowego pokolenia pisarzy takie staroświeckie, przyczynowo – skutkowe komponowanie powieści to już przeżytek, ale pozostanę w tej kwestii przy swoim zdaniu. Dla mnie taka konstrukcja powieści jaką mamy tutaj jest męcząca, zbędna i zakrawająca na szukanie na siłę oryginalności.

                Kolejnym, co mnie zniesmaczyło, były powtarzające się w co drugim rozdziale (a rozdziały tu króciutkie) naturalistyczny opis bądź to genitaliów, bądź to stosunków płciowych. Nie uważam się za osobę pruderyjną, zwykle takie rzeczy w książkach mnie nie rażą, ale zwykle mają też jakiś cel. Tutaj tego celu nie dostrzegam. Veronica zdaje się znajdować przyjemność  w wyobrażaniu sobie zbliżeń, do których nigdy nie doszło, co opisuje z upodobanie, nie szczędząc plugawych odcieni. Ja rozumiem, że być może autorka w ten sposób chciała zobrazować tragedię, jaka dotknęła Liama, bardziej ją uwypuklić, przecież chodzi o tragedię dziecka. Tylko że ten pomysł spalił na panewce. Zniesmaczył i uniewrażliwił na krzywdę dziecka. Szczerze mówiąc byłam już tym naturalizmem tak zmęczona, że kompletnie mnie to znieczuliło na tragiczny aspekt książki. Inna rzecz, że strasznie irytujące było przedzieranie się przez cały rozdział, aby na końcu dowiedzieć się, że to tylko fantazje narratorki.

                Język powieści również zdecydowanie do zachwycających nie należy. Nie wiem, co było przyczyną, ale czytanie było ciężkie i toporne, niczym zjazd po nieheblowanej desce. Być może główną winę za to ponoszą wyskakujące jak przysłowiowy Filip z konopi wulgaryzmy, których ni przypiąć, ni przyłatać. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że 3 – 4 ostatnie rozdziały były lepsze, już na przyzwoitym poziomie.

                Samej głównej bohaterki (jak i z resztą wszystkich postaci) nie sposób polubić. Nijaka, pełna pretensji i wiecznie niezadowolona z życia Veronica wydaje się być stworzona do nielubienia. W dodatku izoluje się od rodziny, nie próbując poprawić swojej sytuacji. W jej relacjach rodzinnych nienawiść jest tak ściśle związana z miłością, że wydaje się to patologiczne. Być może przechodzi depresję, ale mimo tego nie zapałam do niej sympatią. Z resztą, gdyby nie poprawa w toku akcji, stawiałabym raczej na schizofrenię, niż depresję.

                Podsumowując, nie polecam. U mnie „Tajemnica…” wzbudziła jedynie niesmak i wywołała znużenie i irytację. Już lepiej poczytać książki pani Axelsson, też poruszają tematykę rodzinną

Magdalena Drysiak, DKK Godkowo

◄cofnij